© 2018 - 2024 Tomek Wosik

Foto

Tomek Wosik

Wszystkich Świętych. Autor zdjęcia Tomek Wosik.

Data wpisu:

01 listopada 2018

Listopadowe wspomnienie

Trójka pod księżycem

W taki wieczór jak dzisiaj, wspominamy ludzi, którzy odeszli. Wspomnienia bliskich są zbyt intymne, lecz wiele jest osób publicznych, które zdają się nam równie bliskie.

24 grudnia 1999 roku odebrał sobie życie Tomasz Beksiński, natomiast trzy dni później, zaraz po świętach, ukazał się numer styczniowy magazynu "Tylko Rock", w którym Pan Beksiński publikował swoje comiesięczne felietony.

Jednakże w tym styczniowym numerze zamiast felietonu, pojawił się jego publiczny list, w którym pożegnał się z życiem. Pozwoliłem sobie zacytować ów list w całości poniżej - chyba to będzie najlepsze o nim wspomnienie.

Niech tym z nas, którzy pamiętają jego ciepły, wrażliwy głos towarzyszący nam niejednokrotnie przez całe noce do wschodu słońca, zabrzmi teraz w głośnikach Ultravox, Marillion, Dead can Dance lub Pink Floyd i zapraszam do chwili listopadowej refleksji.

 

Fin de Siecle

Kocia łapa, stalowy pazur

Neurochirurg krzyczy nienasycony
U zatrutych wrót paranoi
Schizofrenik 21 wieku

Trzydzieści lat temu zniekształcony głos Grega Lake'a obwieścił apokalipsę zaćpanemu światu słodko pogrążonemu w bezmiarze psychodelii. Powszechnie wiadomo, ze choremu polepsza się tuż przed śmiercią. Niesamowity rozkwit artystyczny na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był początkiem końca.

This is the end, beautiful friend - śpiewał Jim Morrison i ochoczo podążył w ślady Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Gdy niespełna 10 jesieni później słowom tym towarzyszyła szerokoekranowa eksplozja napalmu w wietnamskiej dżungli (Apocalypse Now, directed by Francis Ford Coppola), rozpoczęła się agonia świata.

Opowieści z krypty przestały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na plakacie pt: "Poranek naszej ojczyzny" (vide Piękni dwudziestoletni Marka Hłasko).

Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty do filmu Carrie 2. To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie niczego nowego. Kręcą więc remaki i rozciągają prastare pomysły niczym kura smarki, żeby zbić trochę kasy na sprawdzonym tytule. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi Hamleta 2 (bo czemu nie?).

Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga. Zdaje się, że nawet kupili prawa do naszego Kilera! Przed rokiem sprofanowali poczciwą japońską Godzillę, w dodatku przyprawiając napisy końcowe rapowaną wersją Kashmiru. Jimmy Page sprzedał dupę półgłówkom w przydużych szortach i rozsznurowanych trampkach.

Podobnym smrodem jedzie z końcówki prawie każdego filmu (Event Horizon, Posse, a ostatnio Wild Wild West) - ale kretyński teledysk z udziałem aktualnej "gwiazdy" musi promować dzieło, bo szczeniaki nie pójdą do kina. W dodatku nie można nigdzie kupić płyt z właściwą muzyką filmową. Nowa moda to "music inspired by the movie", czyli zbiór koszmarnych piosenek w ogóle nie występujących w obrazie.

Poza tym przemoc w przeciętnym "rozrywkowym" filmie osiągnęła apogeum. Żadnej sprawy na żadnym szczeblu nie da się załatwić bez kopania w szczękę i strzelania na oślep z pistoletów maszynowych. Nawet nowy Mesjasz rozwala komputerowych faryzeuszy, kumulując w sobie cechy Rambo i Bruce'a Lee (Matrix).

W kick-boxingu chyba jedyna nadzieja na przyszłość wszechświata doczesnego i następnego: archanioły i diabły w Armii Boga też wbijają sobie wiarę do łba metodami wychowanków klasztoru Shaolin. Może w tym szaleństwie rzeczywiście jest metoda? Może warto się zapisać na kurs, żeby potem jednym kopem w skropiony tanią wodą kolońską tłusty tyłek posłać kogoś aż na Cypr?

Tymczasem XX wiek dogorywa nawet nie skomląc. Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond podobno ma być Murzynem!

Skończyła się telewizja (reklamy różnych elegancko opakowanych gówienek co chwila gwałcą nasze oczy i uszy). Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot). Moda przyprawia o dreszcz grozy i obrzydzenia (gwoździe w nosie). Niby-telewizyjne ekraniki podłączone do tajemniczych skrzynek nadzorują nasze życie. Całe zastępy zgarbionych i ślepnących człekokształtnych małp non stop surfują po Internecie.

Najkrótsza droga do czyjegoś serca (?) nie prowadzi już przez żołądek, ale przez komputer. Zostajemy w nim zredukowani do "dot-com" i zamknięci w cyberprzestrzeni, aż ktoś wciśnie klawisz enter, ponieważ "lubi czytać nasze listy".

Nie ma już miłości. Przegrywa z techniką albo zoofilią. Skończyły się bezpieczne spacery po mieście i osiedlu (agresywne prymitywy bawią się w Stevena Seagala). Bloki mieszkalne zaczynają przypominać twierdze z domofonami i nie działającymi zamkami cyfrowymi.

Trędowaci sięgają po władzę. The fate of all mankind is in the hands of fools, ostrzegał Greg Lake w Epitafium. Wygląda na to, że na zamku Karmazynowego Króla pracował wyjątkowo dobry astrolog...

Nasienie śmierci, ślepa chciwość
Głodujące dzieci na żer poetów
Może nie liczyć na żadne spełnienie
Schizofrenik 21 wieku...

Cóż mogę jeszcze dodać? Spokojnie piętnowałem otaczający nas montypythonowski świat ostrzem sarkastycznej satyry, aż nagle ktoś zwrócił mi uwagę, że Monty Python zamienił się w taniec śmierci (Everyone I Love Is Dead).

To prawda. Za bardzo zbliżyłem się do jądra ciemności, niczym pułkownik Kurtz. Może przesadnie rozdzierałem szaty na forum swojej Krypty. Może ogarnęła mnie typowa dekadencja końca stulecia.

Ale niczego nie żałuję. Bywają sytuacje, w których niczym bohater opowiadania Roberta Gravesa - człowiek ma ochotę wrzasnąć.

Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokryzja i zakłamanie. Wolę ustyszeć od kobiety brutalne "Odpieprz się" niż pokrętne teksty w rodzaju "Kochanie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju i został tam, bo pokój nie lubi być pusty".

Wolę, żeby mój wróg nie robił na innych dobrego wrażenia, powołując się na przyjaźń, którą sam zdradził. Jeśli kogoś wkurzyłem swoim pisaniem, pewnie ma coś na sumieniu.

Prawdziwa cnota krytyk się nie boi.

Nie ja pierwszy posłużyłem się skrawkami swojego życia w charakterze materii twórczej. Zrobił to Fish (Kayleigh, Incubus); Peter Hammill odprawił serię egzorcyzmów nad końcem pewnego związku, realizując album Over, John Lennon ostro dołożył McCartneyowi w How Do You Sleep? wspomniany wcześniej Fish wyrównał piosenką rachunki z dyrektorem EMI (Tongues); zaś Roger Waters wypruł sobie zgorzkniałe serce na płycie The Pros And Cons Of Hitchhiking (Po co przedłużać agonię? Każdy musi umrzeć!) oraz krytycznie skomentował twórczość A. Lloyda Webbera w utworze It's A Miracle.

 

Gdybym żył sto lat wcześniej i miał do czynienia z człowiekiem honoru, zamiast pióra wybrałbym pistolety o świcie. Choć podobno pióro tnie ostrzej od miecza...

This is the end, my only friend. Opada kurtyna miłosierdzia na koniec XX wieku. Ktoś kiedyś bliski powtarzał, że zawsze może być gorzej. Mój ojciec mawia od czasów niepamiętnych, że ku gorszemu idzie.

Jaką nadzieję co do przyszłości ludzkości może mieć człowiek, który weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat? - zastanawiał się kiedyś Kurt Vonnegut. I od razu sobie odpowiedział: Żadnej. Zatem nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść, pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem.

Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć.

Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi Koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy "tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O Fortuna - pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998...

Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.

 

TOMASZ BEKSIŃSKI

(1958-1999)

WROĆ DO BLOGA